W Sajgonie wraz z zapadnięciem zmroku centralny plac zmienia się z szarego, pełnego tuk tuków i przechodniów punktu przesiadkowego w tętniące życiem, smakami i zapachami miejsce. Miejsce gdzie turysta, biznesmen i zwykły mieszkaniec tej metropolii spotykają się przy wieczornym posiłku.
Kociołek postawiony na butli z gazem jest pełen aromatycznego bulionu. Do tego kociołka zgromadzeni przy nim, wygłodniali już po całym dniu, tymczasowi lub stali mieszkańcy wrzucają składniki z tacy przyniesionej przez obsługę. Warzywa, makaron, mięso, owoce morza lądując we wrzątku tworzą prawdziwą kulinarną mieszankę. Po odczekaniu kilku chwil smakosze wyciągają pałeczkami kolejne gotowe kawałki i komponują na bieżąco swoje jedzenie. Raz widać na ich twarzach satysfakcję z przyzwoitego kęsa, ale czasami widać też prawdziwy uśmiech – wyłowili z bulgoczącego bulionu prawdziwą perełkę.
Dane atakują każdego z nas, z każdej możliwej strony. Z perspektywy marketingu są szczególnie ważne w trzech obszarach.
Niestety i na szczęście wszyscy mamy w głowach wspaniałe narzędzie, czyli mózg. Tutaj oczywisty komentarz – mamy wszyscy, ale czy z niego w pełni korzystamy, klikając w zdjęcie Joanny Krupy na Pudelku?
To nie jest tradycyjne wietnamskie danie takie jak na przykład zupa Pho. U nas znana wielbicielom nocnych imprez na Mazowieckiej i poranków na straganach przy Stadionie Dziesięciolecia sprzed 5 lat. Zupa, która łączyła wszystkich. Nie ważne jak zmelanżowanych lub jak bardzo niewyspanych. Spotykał się na niej i sprzedawca majtek spod Grójca, i stały bywalec Klubokawiarni. W Wietnamie Pho je się tradycyjnie na śniadanie. Razem ze znajomymi, bądź nieznajomymi, przy dużych wspólnych ławkach, pałeczkami wielorazowego użytku. By dobrze zacząć dzień. Makaron, bulion, mięso, chilli, cytryna i czosnek. Więcej nie trzeba. Esencja prostego posiłku.
Natomiast Kociołek oryginalnie pochodzi z Chin, a tradycja jego przygotowywania ma ponad 1000 lat. Przez ten czas rozprzestrzeniła się na całą Azję. To naczynie na wszystko, co zostało z całego pracowitego dnia. Tak samo jak nasza sałatka warzywna robiona z „resztek” niedzielnego rosołu, albo bigos na kiełbasie. Z tą różnicą, że kociołek przygotowuje się na ciepło. W nowoczesnym wydaniu są to świeże składniki złowione (lub zerwane) tego samego dnia. Wiadomo jednak, że trafiają się lepsze i gorsze dni. Czasami łowi się wielkie krewetki, a czasem jedyną zdobyczą jest świeżo zerwany szpinak.
Dane w marketingu atakują nas codziennie. Jedne są oczywiste, inne mało wartościowe, bywają nudne lub ciekawe, a czasami otwierają nam oczy. Wtedy mamy ochotę krzyknąć – jakie to jest dobre! Do obróbki tej całej wiedzy już dawno powstały programy filtrujące, nakładające na siebie wiele zmiennych tak, by w gąszczu znaleźć interesujące nas informacje. Nawet my przecież na co dzień, często nieświadomie, w ten sposób filtrujemy informacje kupując Wyborczą a nie Fakt, wchodząc na Onet a nie NaTemat, używając aplikacji typu Flipboard, które robią za nas wstępną selekcję. Zapewne czytając ten tekst w drugim okienku macie otwartego Facebooka. Miejsce, które taką filtrację odgórnie wprowadza, wychodząc ze słusznego założenia, że po przekroczeniu „break even point” statusów na wallu możemy stracić kontrolę nad tym, co widzimy i uciec. A reklamodawcy nie lubią ucieczki konsumentów z miejsca, gdzie się reklamują.
Oglądając Wietnamczyków przy jedzeniu bardzo łatwo zobaczyć różnicę między pokoleniami. Ci starsi jedzą w skupieniu, dłużej przeżuwają każdy kęs. Wynikać to może z oczywistych pojawiających się z wiekiem problemów gastrycznych, ale też dbałości o prawidłowe, tradycyjne zatrzymanie się na chwilę przy posiłku. Najczęściej nie dojadają do końca, w pewnym momencie kończąc kolację. Już zjedli tyle, ile powinni, najlepszy kąsek zatrzymując na koniec. Młodzi rozmawiają, śmieją się, gestykulują, nawzajem częstują, zamawiają dokładki i przyprawy, zjadając wszystko. Wierzą, że im więcej zjedzą tym ich głód zostanie lepiej zaspokojony. Jednocześnie nie poświęcają jedzeniu tyle uwagi – mają otwarte oczy i uszy na to, co się dzieje dookoła nich, ale także ciągle patrzą na swoje smartfony. Widok, który już nikogo nie dziwi. Relacje w świecie relacji w sieci.
Świat digital to świat nieustających inspiracji, nowych danych, real time marketingu wymuszającego reakcję, podglądania zachowań konsumenta na żywo. Świat szybkich emocji, natłoku komunikatów. Świat ATL to świat pozornego spokoju. W nim te doznania znane z młodszego świata Internetu i mobile są mniej intensywne. Jest w nim czas na głębszą refleksję, pomyślenie o całości obrazu a nie tylko jego wycinku. Strategia jest przecież jedna – jest wiele kanałów i narzędzi jej egzekucji. Te oba światy coraz bardziej zbliżają się do siebie, wymuszając zdrowy balans między tym, co ważne, mniej ważne albo poboczne. Badania i informacje są dobre. O ile weźmiemy z nich tylko tyle, ile potrzebujemy, by określić cel działania. Inaczej możemy skończyć jak jeden z bohaterów z filmów Monthy Pythona – poprosić o listek miętowy i zwymiotować z nadmiaru wiedzy.
W każdym procesie marketingowym i strategicznym przychodzi czas na decyzję. Strateg podczas wojny słucha swoich doradców, decyzje podejmuje w oparciu o ich rekomendacje, ale zawsze są to proste polecenia. To nie są skomplikowane zdania z pytaniami. To jasne i klarowne wytyczne. Czy podejmuje właściwe decyzje? Tylko wygrana lub przegrana bitwa może to osądzić, ale historia pokazuje, że odważne decyzje częściej prowadzą do sukcesu niż ciągłe dywagowanie, co zrobić i jak oszukać wroga.
„Nawet najdłuższy dzień ma swój koniec” mawiają Wietnamczycy, bo to naród pracujący od świtu do nocy. Nieważne czy na nowe Porsche czy na miskę Pho.
Komentarze